UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

 baner muchy

Francuska miłość...

Francuska miłość... 

autor:Józef Zając 

Kiedy ćwierć wieku temu, łowiłem w środkowej Warcie dorodne brzany i świnki na przepływankę z użyciem sześciometrowego kija, nie zdawałem sobie sprawy, że łowię „metodą bolońską”. Podobnie jak i ówcześni dunajeccy muszkarze nie mieli zielonego pojęcia, że są prekursorami „czeskiej”, a ich koledzy z Kotliny Kłodzkiej - „francuskiej nimfy”. Dziś próżno szukać w muszkarskim nazewnictwie polskich śladów. A przecież to nasi rodacy wnieśli ogromny wkład w rozwój tych metod. Tyle, że znaczenie public relations doceniliśmy kilkadziesiąt lat później. I to na potrzeby polityki, a nie wędkarstwa.

 

W końcówce lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy Paweł był jeszcze lokatym brzdącem, a w miejscu, gdzie dziś rozciąga się szmaragdowa toń Jeziora Czorsztyńskiego szumiały sobie rześko odnogi górnego Dunajca, poznawałem tajniki dolnej nimfy. „Poznawałem”, to może za dużo powiedziane. Wyczytałem w ówczesnej muszkarskiej Biblii, jaką było „Wędkarstwo muchowe” Józefa Jeleńskiego, że taka metoda istnieje i jest bardzo skuteczna. Zagadnięty w okolicy Frydmana, sympatyczny „zakopiańczyk” na moje pytanie żachnął się, zwinął wędkę z suchym chruścikiem i rzekł:

 

„- A, tam nimfa. Jo na to nie łapiem. Jak sie pasie, to se pochytom i na suchom muche. Bo to ino widzis, na tom nimfe to je tak: ciśnies do góry, roz – dwa - trzy i prask. Casem ci siepnie, ale nojcynści nie bees wiedzioł, kiej chycis.”

 

Rzeczywiście, miał rację. Pierwsze ryby zacinałem w ciemno, rozpoznawanie brań i ich prowokowanie przyszło później. W tym samym czasie polscy reprezentanci na Mistrzostwach Świata i Europy lali tyłki całej zagranicznej śmietance, stosując „krótką”, ciężką nimfę. Dość przypomnieć choćby dokonania Lesława Frasika, Władka Trzebuni, Adama Sikory czy Franka Szajnika. Trwała też odwieczna „święta wojna” z sąsiadami zza miedzy – Słowakami, a przede wszystkim - Czechami, którzy dosyć szybko podpatrzyli nową metodę łowienia, wprowadzili swoje udoskonalenia i spopularyzowali ją na Zachodzie. Przez Polskę natomiast przetoczyła się w tym czasie ogólnowędkarska dyskusja, której myślą przewodnią było twierdzenie, że ciężka nimfa jest be i należy jej jak najszybciej zakazać. Nie pierwszy to raz w historii, kiedy my, Polacy obudziliśmy się z ręką w nocniku. Zresztą temat do tej pory budzi wiele kontrowersji.

 

Chociaż nigdy dolna, ciężka nimfa nie stała się moją ulubioną metodą muchowania, to decydując się na starty w zawodach należało ją bliżej rozpracować. Zaczęło się kombinowanie z materiałami, opracowywaniem nowych, wymyślnych wzorów. Najtrudniejsze do przeskoczenia było odpowiednie dociążenie – pamiętajmy, że o wolframie wówczas nikt nie słyszał, a złote główki były zakazane. A nimfa musiała być bardzo ciężka, aby przy łowieniu „spod kija” mogła w krótkim czasie zatonąć odpowiednio głęboko.

 

Aż przyszły pamiętne Mistrzostwa Polski na Wiśle w 1999 roku, gdzie debiutujący wówczas, nikomu nieznany, Janek Adamów zdobył srebrny medal indywidualnie i w drużynie. To było zaskoczenie, tym bardziej, że i jego koledzy zaczęli nagle zajmować czołowe miejsca w kolejnych zawodach GP. Źródłem ich sukcesów były nie tylko świetnie dopracowane nimfy, bazujące na skórze fretki, ale przede wszystkim metoda ich prezentacji. Otóż łowiąc przy użyciu cieniutkich linek, często zapożyczonych ze spinningu, mogli pozwolić sobie na spore wydłużenie dystansu, a zarazem – obławianie miejsc, gdzie zastosowanie krótkiej nimfy było nieefektywne – wolnych, spokojnych płani.

 

Chyba jednak najlepiej będzie, jeśli oddamy głos „sprawcy całego zamieszania”. O powstaniu „metody bystrzyckiej” opowiada czytelnikom Flysportu Janek Adamów:

 

„- Ten sposób łowienia narodził się w Bystrzycy Kłodzkiej. Jego prekursorem był Marian Kwaśnik . Zaczęło się od tego, że przywiózł z Anglii cienką linkę – prawdopodobnie podkładową i zastosował ją jako sznur. Szybko okazało się, że to rozwiązanie ma wiele zalet. Przede wszystkim - wreszcie można było łowić z dużej odległości, a jednocześnie nie tracić kontaktu z nimfami. I oczywiście – podać je tak, aby nie spłoszyć ostrożnych ryb. Każdy, kto choć raz trafił na sudeckie rzeczki w czasie letniej czy jesiennej niżówki wie doskonale, jakie to ma znaczenie. W takich sytuacjach każde położenie „normalnego” sznura rybie „na głowie” powoduje jej paniczną ucieczkę. A nawet jeśli nie spłoszymy ryby, to trudno liczyć na branie, kiedy nimfa spływa nienaturalnie. Natomiast cienką, lekką linkę można utrzymać nad wodą i nie tylko nie spłoszyć ryb, ale również modyfikować prowadzenie nadając przynętom wabiące ruchy. Marian uczył mnie czytania wody i doboru much. Początkowo było to okropnie stresujące: puszczał mnie przodem i łowiąc po mnie, co chwilę wołał głośno: Siedzi! Miara!. Dopiero z czasem załapałem o co tak naprawdę w tej metodzie chodzi i moje wyniki stały się o niebo lepsze. Na górnej Nysie Kłodzkiej, gdzie się wychowałem nie da sie praktycznie łowić „na krótko”. Mało jest głębokich prądów, a większość ryb łowi się w miejscach spokojnych, płytkich – bardzo często widać i przyklejonego do dna lipienia i naszą nimfę. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, jak takie łowienie potrafi być ekscytujące.”

 

Jak dalej potoczyła się ewolucja „metody bystrzyckiej” można przeczytać w poprzednim wydaniu Flysportu, w wywiadzie z Piotrem Wróblem. Celowym stało się wydłużenie kija i odchudzenie zestawu. Zyskana w ten sposób czułość nie zmusza już wędkującego, jak w przypadku krótkiej nimfy, do cięcia w ciemno pod koniec każdego przepuszczenia zestawu, a podaniu o wiele lżejszych nimf nie towarzyszy plusk kojarzący się z wrzuceniem do wody otoczaka. I tak, nazywana początkowo „głupim Jasiem” dolna nimfa, stała się jedną z najbardziej finezyjnych i dających nowe możliwości sposobów łowienia. A ciężka, ołowiana klumpa odchodzi powoli w zapomnienie.

 

Niestety, trudno dziś doszukać się, czy to w naukowych opracowaniach, czy w prasie wędkarskiej, lub choćby w muszkarskiej gwarze, terminu „polska nimfa” lub „metoda bystrzycka”. Zapewne to efekt naszego, typowo polskiego, niedoceniania tego, co rodzime z jednej, a nadmiernej skłonności do hołdowanie wszystkiemu, co zagraniczne - z drugiej strony. Nie sposób też dociec kto był ojcem finezyjnej, żyłkowej, nimfy - Polacy czy Francuzi. Kto był wynalazcą, a kto tylko naśladowcą. Najprawdopodobniej obie te metody rozwinęły się niezależnie od siebie. I tylko żal, że dziś, zamiast działań na rzecz upamiętnienia polskiego wkładu w rozwój muszkarstwa sportowego spotykamy się ze strony FIPS – u z próbami ograniczenia, czy wręcz zakazania tej metody. Podobno – w imie dbałości o tradycję. Paradoksalnie – czynione jest to polskimi rękoma...

Nasi partnerzy

Ankiety

Jak metodę łowienia na muchę preferujesz
Jaką metodą nimfy łowisz